wtorek, 12 marca 2013

Terminacja - adopcja - akceptacja?

Od kilku dni moje wspomnienia wracają do naszego USG genetycznego 21 listopada.
W tym dniu runęły plany, marzenia, nadzieje: kończył się pierwszy trymestr, ryzyko poronienia zmniejszało się znacznie, mieliśmy zacząć informować wszystkich że w końcu i nam się udało, od tego dnia moja ciąża miała być książkowa, radosna, z czytaniem bajek, całusami od męża w brzuch, podsłuchiwaniem bijących serduszek i wyczekiwaniem na pierwszego kopniaka... 
Niestety, zamiast tego pojawiła się apatia, niedowierzanie, złość, agresja, wewnętrzny ból, którego za nic nie potrafię opisać i pytanie... czemu znowu my?

Pamiętam wzrok lekarki i jej pytania czy to ciąża naturalna i ile mam lat... czułam ten niepokój, aż powiedziała że jedno dziecko wygląda prawidłowo, ale drugie to jej się nie podoba... Na szybko wymieniała informację z ciocią - położną, słyszałam tylko "amniopunkcja", "za dwa tygodnie", "może umrzeć w każdej chwili" i "jeśli zdecyduje się urodzić"...
Wtedy przestałam być w ciąży, nie dotykałam brzucha - brzydziłam się go, nie mogłam nic jeść, chciałam jak najszybciej "pozbyć się problemu" i móc wrócić do swojego planu cieszenia się z ciąży. 
Na nic się zdały pocieszające posty wyszukiwane przez męża na forach, że zdarzają się cuda, że trzeba wierzyć - żadna z historii tam opisywanych nie była tak beznadziejna jak moja. Według mnie aż tyle markerów wady genetycznej nie mogło oznaczać cudu...

W kilka dni po badaniu, po popołudniu spędzonym na wyczytywaniu chorób jakie towarzyszom dzieciom z ZD, historiach smutnych - tych kiedy dziecko się rodziło i umierało po kilku dniach, do tych "radosnych" kiedy upośledzenie dziecka jest lekkie i ma szanse samodzielnie podróżować komunikacją miejską! podniosłam się do łazienki i szok - znów plamienie. W drodze do szpitala, uświadomiłam sobie ponownie, że jestem w ciąży z dwójką dzieci i z rękami złożonymi do modlitwy i przez łzy prosiłam Boga, że jeśli chce pozbawić mnie ciąży, to niech zabierze do siebie Piotrusia - naszego chorutka. Błagałam by Tymka mi zostawił, nie pozbawiał mnie ich obojga.
Na usg okazało się że przyczyna plamień jest nieznana ale dzieci mają się dobrze. Co czułam? Trochę żal, że jednak Bóg mnie nie wysłuchał, że nie naprawił dla mnie tego błędu ale i ulgę, że one ciągle są pod moim sercem...

Dni mijały, ból nie był mniejszy a łzy coraz większe... 2 dni po amniopunkcji znów plamienia - ta sama sytuacja i te same prośby wymawiane z wzrokiem skierowanym ku górze. Mąż mi mówił "przytul ich, dotknij tego brzucha by poczuli że jesteś" ale nic takiego się nie działo - nie potrafiłam się przełamać, nie chciałam się więcej przywiązywać...
Przestałam wierzyć że sytuacja się sama rozwiąże, po ostatnich wiadomościach po usg przestałam też wierzyć, że dziecko będzie zdrowe. Przestałam wierzyć, że niepełnosprawność umysłowa naszego dziecka będzie lekka - nam dobre rzeczy się nie zdarzają, dziecko pewnie miałoby głębokie upośledzenie.

Ciężko jest się zmierzyć z innością, ciężko zaakceptować inność przed nami stało takie właśnie zadanie! Zadanie wychowania dwóch chłopców, w tym jednego nieuleczalnie chorego, którzy nie będą rozwijać się jednakowo, jeden będzie wymagał ciągłej opieki lekarskiej - drugi  pewnie nie, jeden zacznie raczkować jak inne dzieci, drugi pewnie z kilkumiesięcznym opóźnieniem, jeden zacznie mówić "mama i tata", drugi nie wiadomo czy w ogóle będzie mówił, jeden pójdzie do normalnego przedszkola i szkoły, drugi do integracyjnego, jeden w odpowiednim czasie zacznie żyć na własną rękę, drugi już zawsze będzie uzależniony od nas...

Myślę o tym czasie, kiedy powiedziano nam że mamy opcje, możemy poddać się terminacji, możemy oddać dziecko do adopcji lub możemy zaakceptować tą inność, którą zesłał nam los.
Nikt, kto nie stał przed taką decyzją nie powinien się wypowiadać! pamiętam jak poinformowaliśmy najbliższych o naszych możliwościach - tak łatwo przychodziło im wydawać osądy, podejmować decyzję a to nie tak... to były nasze dzieci, daliśmy im życie, kochaliśmy od samego początku - a z drugiej strony skazywaliśmy siebie i naszego zdrowego syna na niepewność, inność, cierpienie i walkę o każdy dzień...

Dziś mając świadomość jak to wszystko się skończyło żałuję, że nie dotykałam brzucha kiedy mogłam, że nie przykładałam dłoni, nie czytałam im bajek,nie cieszyłam się z kopniaków, nie zrobiłam sobie nawet zdjęcia, nie poinformowałam całego świata...

Czasem mam wrażenie, że znów czuję kopnięcia Tymka po lewej stronie brzucha, wtedy przykładam czym szybciej rękę z nadzieją że je poczuję, ale znów nic takiego się nie dzieje. Dostaję obuchem w twarz. Ich już nie ma, są pod ziemią na zimnym i ciemnym cmentarzu i w naszych sercach już na zawsze...
A mi pozostał brak wiary we wszystko i to poczucie pustki, które za nic nie chce mnie opuścić...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz